Steve Bannon, były strateg Donalda Trumpa, powiedział podczas jego pierwszej kampanii prezydenckiej: „The real opposition is the media. And the way to deal with them is to flood the zone with shit”. Czyli: „Prawdziwą opozycją są media. A sposób na radzenie sobie z nimi to zalewanie strefy g*wnem”.
Doktryna Bannona
Były doradca Trumpa opisuje taktykę dezinformacyjną, która polega na bombardowaniu mediów i opinii publicznej ogromną ilością sprzecznych, kontrowersyjnych lub fałszywych informacji. Jej celem jest stworzenie chaosu, w którym trudno odróżnić prawdę od fałszu. To ma prowadzić do dezorientacji społeczeństwa i osłabienia roli tradycyjnych mediów. Właśnie te ostatnie – przez potencjalną mobilizację antytrumpowskich nastrojów wśród wyborców – miały być większym zagrożeniem dla Donalda Trumpa niż demokraci.
Jako odbiorcy jesteśmy w stanie przeprocesować tylko określoną ilość informacji. Jeśli dostaniemy ich zbyt dużo, w pewnym momencie tracimy zdolność ich przetwarzania. Podczas kampanii i pierwszej kadencji Trumpa jego tweety (na przykład o Meryl Streep na Złotych Globach), powiedzonka, fałszywe twierdzenia i memowe wypowiedzi zgarniały masę uwagi, blokując przepustowość mediów.
Tuż po objęciu prezydentury w 2017 roku otoczenie Trumpa używało analogicznej strategii, określanej czasami shock & awe [szok i przerażenie]. Chodzi tu o podjęcie w pierwszych tygodniach rządzenia szeregu przytłaczających decyzji, które będą przykrywać siebie nawzajem w oczach mediów i paraliżować opozycje.
Wówczas Trump, w ciągu pierwszych stu dni jako prezydent, podpisał co najmniej 24 rozporządzenia wykonawcze, 22 memoranda, 28 projektów ustaw i 20 proklamacji urzędowania – rekord wśród współczesnych prezydentów. Były to rzeczy duże i kontrowersyjne – jak ograniczenie podróży dla migrantów będących muzułmanami – i mniej głośne, jak nominacje swoich ludzi na kluczowe stanowiska.
Taka intensywność działań sprawiała, że media i opinia publiczna miały trudności z nadążaniem za tempem zmian oraz ich analizą. Dochodziło do sytuacji, w której wczorajsza decyzja prezydenta, dziś komentowana przez media i demokratów już nie miała znaczenia, ponieważ w międzyczasie została zmodyfikowana lub wycofana. Każda, najmniejsza nawet aktualizacja trafiała do mediów, tworząc pożądany przez władzę szum. Albo – jak w magicznej sztuce, w której patrzymy na dym i płomienie, a nie na ręce magika – nigdy nie miała znaczenia i miała przykryć inną decyzję, na zauważenie której już nie starczyło odbiorcom uwagi.
Skala, intensywność, pilność
Bannon, będący obecnie poza administracją Trumpa, w wywiadzie dla „Politico” ze stycznia 2025 roku zapowiedział, że druga administracja prezydenta elekta będzie działać jeszcze intensywniej niż ta z lat 2017–2021. Przewidywał, że czeka nas szybkie zatwierdzanie członków gabinetu i seria prezydenckich rozporządzeń. Podkreślił również, że wpływowe postacie z pierwszej administracji, w tym on sam, będą wspierać prezydenta z zewnątrz. Kluczem wprowadzonych przez nich decyzji miały być trzy słowa – skala, intensywność, pilność.
Sam Donald Trump oraz jego ekipa od końca 2024 roku sygnalizowali, że w ciągu pierwszych 100 dni nowej administracji planują „zalać strefę”. Stephen Miller – obecnie jeden z kluczowych doradców prezydenta – udoskonalił strategię Bannona na potrzeby drugiej kadencji. Już pierwszego dnia Trump podpisał 26 rozporządzeń wykonawczych (chociaż w mediach padała w pierwszych dniach informacja o 50 i o 100), przebijając tym samym wynik ze stu dni pierwszej kadencji. Często dotyczyły one kontrowersyjnych tematów, takich jak prawa osób LGBTQ czy migracji, tworząc natychmiastową reakcję ze strony mediów i opinii publicznej.
Okazało się, że media i aktywiści na rzecz różnych spraw zaczęli walczyć między sobą – a nie z Trumpem – o uwagę publiczności. Aktywiści LGBT pisali o ogłoszonej przez Trumpa decyzji o tym, że są tylko dwie płcie i wycofaniu się z legalnego rozpoznawania tranzycji; z kolei aktywiści migracyjni zwracali uwagę na rozpoczynające się deportacje oraz rozszerzenie uprawnień służb migracyjnych (ICE). Stan wyjątkowy na granicy z Meksykiem czy zapowiedź przejęcia (nie wykluczając użycia siły) Grenlandii przyciągały uwagę komentatorów skupionych na bezpieczeństwie międzynarodowym. W ramach ograniczonej przestrzeni uwagi – dziennikarze, publicyści i rzecznicy kolejnych, jak najbardziej ważnych spraw, zwracali uwagę na każdy z tych wątków, kanibalizując się wzajemnie.
Reporter „New York Timesa”, po rozmowie z Millerem w styczniu 2025, stwierdził, że ten wierzy, iż „ci, których uważa za wrogów Trumpa – demokraci, media, organizacje takie jak Amerykańska Unia Swobód Obywatelskich (ACLU) oraz część federalnej biurokracji – są wyczerpani i mają ograniczoną zdolność do oburzenia i oporu”.
Ukraina, minerały, cła – szum trwa
Niemal każdego dnia prezydentury Trumpa pojawia się kilka nowych radykalnych inicjatyw, co nie daje opinii publicznej szansy na zrozumienie tego, co właśnie się wydarzyło. Wojna celna USA z Kanadą i Meksykiem trwa efektywnie prawie cztery miesiące, od 1 lutego. W samym tylko maju tematowi wojen celnych USA i tematom powiązanym Reuters poświęcił 987 artykułów. Administracja Trumpa – odbiegając od polityk stosowanych przez swoich poprzedników- ogłaszała każdą planowaną, realizowana i niedoszłą zmianę publicznie, tworząc natychmiastową reakcję mediów i komentariatu.
Zmiany decyzji w temacie ceł komunikowano codziennie, czasami kilka razy w ciągu jednego dnia. W pierwszym tygodniu marca Trump najpierw ogłosił, że stawka celna w wysokości 25 procent na produkty z Kanady i Meksyku będzie obowiązywać już od jutra. Było to w poniedziałek 3 marca. I rzeczywiście, cła weszły w życie we wtorek, ale tego samego dnia zapowiedziano, że zostaną złagodzone w środę. W środę nie dostarczono obiecanej informacji o wszystkich barierach handlowych, ale za to przełożono o miesiąc wprowadzenie tych w sektorze motoryzacyjnym. W czwartek odłożono ostatecznie wprowadzenie ceł na towary z Kanady i Meksyku o miesiąc. Efektywnie, na maj 2025, część zapowiedzianych ceł weszła w życie, część została obniżona, pozostałych nie wprowadzono. Szum informacyjny trwa.
Podobnie wygląda sytuacja tematu umowy minerałowej między USA i Ukrainą. Umowa, której kilkanaście wersji dotarło do mediów, była w ciągu ostatnich czterech miesięcy kilkukrotnie „już w zasadzie podpisana”, następnie prace zrywano, tylko po to, żeby po kilku dniach czy tygodniach wrócić do tematu, skupiając całą uwagę świata na medialnym teatrze, który otaczał negocjacje. Ostatecznie, na początku maja podpisano i ratyfikowano wersję zbliżoną do pierwotnych propozycji, zakładających stworzenie wspólnego funduszu odbudowy Ukrainy. Jest ona – wydawałoby się – korzystna dla obu stron i bardzo odległa od pojawiający się po drodze, często absurdalnie jednostronnych propozycji USA. Można postawić tezę, że obrażanie prezydenta Zełenskiego i kolejne, nieakceptowalne dla Ukrainy wersje umowy nie były ze strony administracji Trumpa tylko taktyką negocjacyjną. Były również zasłoną dymną dla innych działań i kolejną formą flood the zone.
„Oczywiście, że to zadziałało” – powiedział w lutym Bannon dziennikarzowi magazynu „Semafor”, komentując zgranie się w czasie działalności zespołu Elona Muska, DOGE, który dokonał demolki w instytucjach publicznych w USA, z szeregiem działań Trumpa na arenie międzynarodowej. „Media zaliczają kompletny meltdown, przeżywają załamanie nerwowe”.
Media i eksperci nie nadążają
Tradycyjny cykl medialny wygląda zazwyczaj w ten sposób: coś się dzieje, autor proponuje na ten temat tekst, który zostaje zatwierdzony na kolegium lub jednoosobowo przez szefa działu, po sprawdzeniu, czy nie pokrywa się z pracą kogoś innego. Następnie autor pisze tekst, po czym następują 1–3 tury redakcji. W rzeczywistości medialnej tworzonej przez Donalda Trumpa tak złożony proces nie ma racji bytu. Jeśli ktoś pracuje nad artykułem dłuższym niż 5–8 tysięcy znaków, który zajmuje więcej niż jedno popołudnie – opisywany stan rzeczy zmieni się przynajmniej kilka razy.
Autor będzie „tracił czas”, sprawdzając dane, opisując kontekst i ryzykując, że po kilku lub kilkunastu godzinach oryginalny koncept będzie wymagał głębokiej rekonstrukcji. Dobre praktyki i zwyczaje, takie jak na przykład porównywanie różnych wersji umowy surowcowej, konsultacje tekstów z kolegami z redakcji albo zewnętrznymi ekspertami, stają się w tej rzeczywistości obciążeniem. Jak przewidział Bannon – narzuć mediom odpowiednie tempo, to same się załatwią – dostaną zadyszki, przegrzeją albo zdegenerują, rezygnując ze swoich standardów.
W pewnym sensie, lepiej na tę sytuację reagują kanały indywidualnych twórców. Eksperci Miłosz Wiatrowski-Bujacz, Wojciech Szewko czy Jan Smoleński starają się na bieżąco komentować wydarzenia ze Stanów na swoich profilach społecznościowych. Treści krótsze, udostępniane nawet kilka razy dziennie i tworzone indywidualnie lub z bardzo małym zespołem, lepiej nadążają za waszyngtońską karuzelą. Ceną jest presja na pojedynczego twórcę i często – odejście od tematów, które oryginalnie chciał omawiać. Takie osoby – mimo wykonywania często wysokiej klasy pracy – są najbardziej obciążone, ponieważ w przeciwieństwie do etatowych mediaworkerów nikt nie zapłaci im za ich czas poświęcony zdezaktualizowanemu tematowi.
Codziennie, tysiące roboczogodzin – od pracowników ministerstw, po media – przeznaczonych na analizę sytuacji politycznej i gospodarczej, idą na marne, kiedy kolejny sygnał z Białego Domu sprawia, że niedokończone teksty stają się nieaktualne. Część z pracowników wytrzyma to psychicznie, inni w pewnym momencie nie wytrzymają tempa i zrezygnują. Administracja często operuje w wyspecjalizowanych działach, które z wyprzedzeniem wiedzą, jakie decyzje są istotne, a które można zakwalifikować jako pozorne i zignorować. Paradoksalnie, urzędnicy mogą mieć mniej pracy z wytwarzaniem nowych treści, praw i deklaracji niż media i odbiorcy z ich przetwarzaniem i próbą stworzenia spójnego obrazu.
Rosyjskie inspiracje
„Doktryna Bannona”, nie jest oryginalnym pomysłem byłego doradcy Trumpa. Zalewanie mediów „szumem” jest znane od początków ery współczesnej informacji. Podobne rozwiązania od lat stosują między innymi media powiązane z Kremlem. Bardzo często stosuje się po prostu metodę flood the zone, zalewając sferę publiczną dużą ilością różnych wersji tego samego wydarzenia.
W przewodniku „Metody rosyjskiej propagandy – jak kłamie Kreml”, dostępnym na stronie freerussians.org, czyli jednego z blogów rosyjskiej opozycji, jedną z wyróżnionych metod dezinformacji jest ta określana jako „Wiele wersji”. Polega ona na zdezorientowaniu odbiorców dużą liczbą różnych scenariuszy tych samych wydarzeń. Doniesienia, powołujące się na przykład na zagraniczne serwisy medialne (oczywiście bez odnośnika) czy informacje niejawne, dostarczane zarówno przez tradycyjne media, jak i kanały na Telegramie, przedstawiają dziesiątki, często wzajemnie sprzecznych wersji tego samego wydarzenia.
Narracja rosyjskich władz nie próbowała przemilczeć największych zbrodni reżimu – takich jak masakra w Buczy czy strącenie malezyjskiego boeinga w Donbasie. Bardzo chętnie o nich dyskutowała, mieszając prawdy, półprawdy i ordynarne kłamstwa, w wielu wersjach różniących się detalami. Ma to wywołać poczucie, że prawda jest bardzo złożona, nie da się jej poznać, a konieczność analizy wszystkich dostępnych wersji jest tak tytaniczną pracą, że najlepiej odpuścić.
Podobną taktykę wyróżnia Andriej Lesyuk, znany ukraiński krytyk Putina i aktywista. W swojej analizie strategii medialnych Kremla, podkreśla, że „dezorientacja”, to metoda używana na potrzeby zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Opisuje, jak rosyjska propaganda generuje w krótkim czasie dużą liczbę wersji – ale też innych „ważnych” informacji – które mają na celu odwrócić uwagę lub zasiać zwątpienie w faktyczny, niekorzystny dla Rosji przebieg wydarzeń. Inne scenariusze mogą zostać z czasem wycofane – ich celem jest przede wszystkim zagmatwanie obrazu i przytłoczenie odbiorcy. Tak aby zignorował on on temat albo po prostu przyjął jedną z podanych mu wersji.
Odbiorcy rezygnują
Efekt stosowanej od dekad kremlowskiej strategii jest taki, że w 2020 roku 80 procent młodych Rosjan deklarowało się jako apolitycznych i niezainteresowanych wydarzeniami w kraju i na świecie. W 2024 roku jedynie 19 procent Rosjan śledziło wybory w Stanach Zjednoczonych.
Podobny trend – odchodzenia od przebodźcowanego świata i mediów, zarzucających nas kolejnymi intensywnymi treściami – dało się zaobserwować w Polsce i na Zachodzie jeszcze przed erą Trumpa. „Reuters Digital News Report” wskazywał na drastyczny spadek zainteresowania wiadomościami w ciągu ostatniej dekady, na co nakłada się kryzys tradycyjnego dziennikarstwa. „Doktryna Bannona” jedynie przyspieszy ten proces, uderzając głównie w najbardziej zaangażowanie w śledzenie wiadomości osoby.
W tym świecie plan Trupa oznajmiony w wieczornych wiadomościach może być już nieaktualny, kiedy dyskutujemy o nim rano przy kawie. To pośrednio wymusza konieczność ciągłego bycia online, żeby nie przeoczyć żadnej, nawet najmniejszej zmiany. Rozsądną odpowiedzią na taką sytuację ze strony odbiorcy wydaje się rezygnacja ze śledzenia wiadomości na bieżąco, ograniczając się do przyswajania cotygodniowych czy nawet rzadszych posumowań.
Obserwowanie każdej wolty Trumpa – z której ten się wycofa po kilku dniach – nie jest zazwyczaj kluczowe dla naszego życia, o ile nie jesteśmy giełdowymi inwestorami, analitykami sytuacji międzynarodowej albo pracownikami mediów. W obecnej sytuacji – zazwyczaj zdrowa, zrozumiała i szlachetna – chęć bycia na bieżąco z polityką, staje się obciążeniem, które nie przynosi faktycznej korzyści.
Kto przetrwa Trumpa
Oryginalny plan administracji Trumpa zakładał utrzymanie tego tempa przez sto dni. I rzeczywiście teraz możemy obserwować wyhamowanie procesu „zalewania strefy” – najwyraźniej tempo było trudne do utrzymania. Nie oznacza to jednak zupełnej rezygnacji z tej taktyki, jedynie zmianę skali.
Teraz Trump i jego administracja zarzucają Joe Bidenowi ukrywanie podczas swojej prezydentury diagnozy nowotworowej i wprost sugerują, że był on prezydentem od lat sterowanym przez swoje otoczenie. Równocześnie nakręcana jest narracja o „ludobójstwie białych” w RPA – niepokojąco rezonująca z alt-rightową narracją o „wielkim zastąpieniu”, zgodnie z którą liberalne elity chcą zastąpić białych Amerykanów ludźmi o innym kolorze skóry.
Utrzymywanie stałego szumu medialnego może zdefiniować drugą kadencję Donalda Trumpa. Pytanie, czy kiedy się ona skończy, zostaną nam jeszcze jakiekolwiek media i czytelnicy, traktujący ich doniesienia na poważnie.
This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.